Dziś na siodełku o 19.20, plany były ambitniejsze, myślałem nad wypadem do Czerwionki-Leszczyn żółtym szlakiem rowerowym z Jaśkowic. Ze względu na porę zamiast lasem pojechałem okrężnie asfaltem, na zjazdach temperatura zdecydowanie mało komfortowa - licznik pokazywał momentami około 13 stopni. Ostatecznie skróciłem wycieczkę, wróciłem z Orzesza przez Św. Wawrzyńca, ostatnio ta górka była jakaś większa. Kolejne górki w Łaziskach też bez większych emocji, szkoda tylko, że mój wrodzony cykor powoduje, że po ciemku nie jeżdżę zbyt szybko, więc potencjał zjazdów pozostaje niewykorzystany. Plan maximum ciągle zagrożony...
Dziś Julka znacznie pewniej sobie radziła, ciekawe co jutro :)
Wczoraj wieczorem spadł deszcz, co oczywiście mnie zasmuciło. Dziś jednak, mimo niepomyślnych prognoz, wieczorem ładnie świeciło słoneczko. Najpierw w ramach tacinych obowiązków z Juleczką przetestować (ponownie) jej rowerek biegowy. Jest dobrze, ostatnio bała się samodzielnie "jeździć", dziś całkiem sprawnie, chociaż "na stojaka" sobie radziła. Jeszcze będzie z niej rowerzystka :) Później, dzięki uprzejmości mojej kochanej żonki, mogłem wyjechać wcześnie jak na mnie - czyli o 18.40. Popędziłem przez Łaziska drogą wzdłuż torów do Orzesza, potem drogą leśną na Ramżę. Tym razem jednak, mając w głowie komentarz Sąsiada, że coś tam z Ramży na Ornontowice, pognałem dalej. Nieco się zdziwiłem, kiedy zjechawszy z góry okazało się, że to Dębieńsko. Nie ostudziło mi to jednak humoru, bo kiedyś już tędy jechałem w stronę Czerwionki. W Ornontowicach myślałem, że zawrócę w stronę Bujakowa i tym sposobem wrócę do domu, jednak cykloza dała o sobie znać. Wybrałem powrót nieco okrężną drogą, przez Gierałtowice i Przyszowice do Chudowa a dalej przez Paniowy i Mokre, choć jak zwykle ten ostatni odcinek mocno mnie zdołował. Przeciwny wiatr i górka, której nie widać powodują, że ciężko utrzymać przyzwoitą prędkość. Morał z dzisiejszej wycieczki jest jeden. O godzinie 20.30 jest już ciemno, a o 21 całkiem ciemno. Czuję, że Bocialarka wróci do łask :)
W miarę poprawy kondycji w roku rowerowym AD 2010 w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl - zrobić stówkę. Wiem, są twardziele którzy robią 600km w 24h, jako tatuś z brzuszkiem do takich [niestety] nie należę. Z moim pomysłem podzieliłem się jakiś czas temu z Marcinem, który jest autorem dzisiejszej wycieczki, towarzyszyła nam koleżanka Iwona. Jako tatusiowie mamy mocno ograniczony czas, zatem postanowiliśmy pojechać wcześnie, w moim przypadku pobudka o 5.15, o 6 rano byłem w Żorach, gdzie spotkałem się z towarzyszami. Marcin poczęstował mnie karminadlem i ruszyliśmy. Do Karviny Marcin znał drogę więc jechaliśmy jak po sznurku (z małymi supełkami). Granicę przekraczaliśmy o 7.30, po drugiej stronie od razu zaskoczyły mnie świetnie znakowane szlaki rowerowe. Do Karviny jechaliśmy trasą 6097, na każdym znaku znajduje się nr trasy, do tego drogowskazy informujące gdzie szlak prowadzi i ile kilometrów do celu. W Karvinie rewelacyjne drogi rowerowe, nie oparłem się pokusie cyknięcia fotki ronda z osobnym pasem ruchu dla rowerzystów i oczywiście świetnie oznakowanym. Na rynku pamiątkowe fotki, drobna przekąska i dalej, najpierw cudnym parkiem Bozeny Nemcovej, później mostem nad Olzą. Do Cieszyna droga prowadziła nas trasą nr 56 nad Jeziorem Terlicko, tutaj nieco niefortunnie je przegapiliśmy. To znaczy przejechaliśmy przez "zaporę", ale zamiast pojechać nad wodę pognaliśmy pod górę. Góra za to była nielekka, podjazd dał nam nieźle w kość, jak również kilka kolejnych podjazdów i zjazdów. Ostatecznie zatrzymaliśmy się na śniadanko na łące, prawdopodobnie była to "babi hora", czyli - Babia Góra :). Do Czeskiego Cieszyna dzięki zdobytej wysokości zjechaliśmy niezłym tempem, przepędziliśmy przez czeską stronę i na popas zatrzymaliśmy się na rynku po polskiej stronie. Lodzik i kawka zregenerowały siły na tyle, że pełni animuszu pojechaliśmy szukać czerwonego szlaku rowerowego w stronę Zebrzydowic. No i tutaj niestety po raz pierwszy na usta cisnęły się słowa mocno nieobyczajne na "k", bo oznakowanie fatalne, trochę pobłądziliśmy, cudownym przypadkiem odnaleźliśmy znak czerwonego przy torach kolejowych na jakimś fabrycznym placu. Tutaj ostatnia fotka z wycieczki - niezwykły sposób upewnienia się, że rowerzyści przez tory przejdą a nie przejadą. Na szczęście podróżowaliśmy bez sakw ani przyczepek, więc przy odrobinie ekwilibrystyki udało się rowery przeciągnąć pod karuzelą. Na szczęście miałem ze sobą Trekbuddego, bo poza tabliczką przy torach żadnego drogowskazu gdzie jechać nie było. Za to po chwili znaki pojawiły się często, np. na co drugim drzewie, ten luksus szybko jednak się skończył, jak i czerwony szlak. Peleton na tym odcinku prowadziłem ja, a że opiłem się kawką to z 10km jechaliśmy z prędkością bliższą 30 niż 25 km/h. W okolicach Kończyc jakieś ćwoki poprzekrzywiały drogowskazy, więc nieco nadłożyliśmy drogi, znowu pomocny był Trekbuddy. Dalej Marcin znał już drogę, więc do domu pędziliśmy jak po sznurku. W Zebrzydowicach zrobiliśmy zakupy, ale sił i czasu już na pstrykanie nie starczyło. Na szczęście w tym terenie jest bardzo dobre oznakowanie dróg rowerowych, szkoda że nie wszędzie (np. w powiecie mikołowskim). W Pawłowicach wskoczyliśmy na Plessówkę, przejechaliśmy nad wiślanką i przez Baranowice dojechaliśmy do Żor. Wielkie brawa dla Iwony która dzielnie dotrzymywała kroku na MTB, na początku było trochę ciężko ale jak się okazało dopompowanie opon sprawiło cuda. Marcin jako organizator spisał się świetnie, zwłaszcza ten karminadel, jako że następną "poważną" wycieczkę organizuję ja będę musiał się dobrze przygotować. No i na zakończenie, kondycja dobra, mimo dużego jak na mnie dystansu fizycznie bez problemów, pod koniec ogólne zmęczenie - plecy, tyłek, ręce, ale nic co by było jakoś bardzo uciążliwe.
Pobudka o 5:40, o 6:10 wyjazd. Trochę zmarudziłem, wczoraj wieczorem zdecydowałem, że pojadę szosówką, ale rano było pochmurno i dosyć ciemno, a szosówka jest golutka, nawet odblasków nie mam. Więc przełożyłem torebkę podsiodłową na Romecika i rura. Trasa standardowa, Retą Śmiłowicką przez Bujaków do Ornontowic, potem Gierałtowice, Przyszowice i do Zamku w Chudowie. Tam fotka, chałwa i dalej w drogę, powrót przez Chudów i Bujaków, miałem ochotę zmierzyć się z Sośnią Górą z obydwu stron. No i górki spoko, gorzej że cały czas wiał silny porywisty wiatr, głównie boczny, chwilami nie udawało się utrzymywać 20km/h za to np. między Gierałtowicami a Przyszowicami bez wysiłku 40km/h. Ogólnie jednak jest to męczące i zdecydowanie wolę jeździć jak tak nie wieje. Ale i tak avg jak na mnie bardzo wysokie.
Przy Zamku w Chudowie zaparkowałem pod ulami, na szczęście pustymi :)
Ostatnia wycieczka rowerowa miała być ukoronowaniem urlopu w Browarku. W ramach przygotowań znalazłem i wydrukowałem kilka tras rowerowych, jednak ze względu na długość lub odległość od naszego domku nie udało się nic objeździć. Postanowiłem to zmienić, wybrałem Trasę Rowerową nr III. Planowałem wyruszyć o świcie i spotkać się z rodzinką i Przyjaciółmi w Żarkach na słynnym targowisku (tutaj proszę link do strony Urzędu Miasta i Gminy Żarki, która jest fatalna i trzeba się sporo naklikać, żeby dowiedzieć się dlaczego ten targ taki słynny). Plany zostały pokrzyżowane przez pogodę, nad ranem burza, potem deszcz, o świcie mżawka. Ostatecznie wyruszyłem troszkę po 8 rano z myślą, że orientacyjne 70-parę kilometrów zrobię w około 3,5h. Jak się okazało, byłem w błędzie... Trasa rowerowa nr III jest ewidentnie nastawiona na wspaniałe widoki, często jednak jest to okupione wyborem "mało optymalnej" drogi (np. ostry podjazd żeby zobaczyć kawałek dolinki, po czym zjazd fatalną ścieżką). Inne fragmenty są śliczne wymagają jednak znacznego wysiłku. Przykładem jest Dolina pod Damiakiem, między Mzurowem a Gorzkowem Starym. Po nocnej ulewie lessowa gleba była śliska, do tego masę kałuż z których jedną uwieczniłem na zdjęciu. Przepchałem rower nogami maszerując po skarpie, łańcucha i wózka nie było widać pod wodą. W takich warunkach od razu zaczęły parować okulary, więc je odwiesiłem na kierownicę. Jakiś czas później, ciągle walcząc z glinką wywinąłem orła więc dojazd do asfaltu był wybawieniem. Tylko że okulary go nie doczekały, gdzieś je zgubiłem, wróciłem kawałek ale niestety nie znalazłem. Dalej trochę asfaltu, w Ludwinowie ciekawe domki - podłużne budynki z których połowa jest z drewna a druga z kamienia, niestety nie udało się cyknąć fotki bo przed każdym domkiem siedział jakiś dziadek. Potem koniec asfaltu, ścieżka polna, dziurawa i piaszczysta, potem las, w lesie Pustelnia w Czatachowej pod wezwaniem Ducha Świętego. Przed pustelnią ksiądz i zakonnik prowadzili płomienną dysputę teologiczną (o piekle), przez chwilkę się przysłuchiwałem ale czas naglił. Ruszyłem dalej kawałek dalej przegapić ostry skręt w prawo, wobec czego nie zwiedziłem ruin w Przewodziszowicach, za to szybko dotarłem do Sanktuarium Maryjnego w Leśniowie. Jadąc szybko w dół nieco się podirytowałem, bo jakiś pacan trąbił jak dziki, w końcu nie zmogłem i zatrzymałem się sprawdzić kto to. Okazało się, że to Ciocia Agnieszka na mnie trąbiła :). Spotkanie z żonką ucieszyło mnie bardzo, zwłaszcza że skończyła mi się woda. Równie bardzo ucieszyłem się, kiedy na terenie Sanktuarium odkryłem źródełko, gdzie bidon zatankowałem do pełna, wypiłem, zatankowałem. W czym dzielnie towarzyszyła mi Juleczka. Żonka była tak miła, że pożyczyła mi swoje okulary, co uratowało mnie zapewne przed ślepotą, temperatura powyżej 32 stopni i ostre słońce bez okularów to nie to co lubię. Rozstałem się z towarzystwem i popędziłem zwiedzić Żarki, całkiem fajne, sporo zabytkowych mini-kamieniczek, zabytkowy zespół stodół na których odbywało się wielkie targowisko (można było kupić wszystko, warzywa owoce, jedzenie, meble, zboża oraz żywy inwentarz lub wielki latawiec). Troszkę pokręciłem i pojechałem dalej zgodnie z trasą, jednak szybko zrezygnowałem. W Żarkach o godzinie 12 na liczniku miałem niecałe 40km, których przejechanie zajeło mi prawie 3 godziny. Jadąc trasą zostało mi około 30km, co w tym tempie zajęło by zbyt dużo czasu. Wróciłem zatem do Żarek, wjechałem na Mirowski Gościniec i popędziłem do Mirowa. Popędziłem to może zbyt dumne słowo, bowiem gościniec prowadzi polną drogą, miejscami kamienistą, miejscami piaszczystą, w którymś miejscu w lesie przez około 1.5 km pchałem... Światełkiem w tunelu był sklepik w Zdowie, gdzie uraczono mnie lodem jagodowym oraz butlą coca-coli, co dało mi skrzydeł. Euforia została przerwana 50 metrów od mety, bo wywróciłem się na żwirowej drodze, co nawet z małą prędkością zbyt przyjemne nie jest. Podsumowując wycieczkę, fajnie, ale wolę chyba sam planować. Piękne widoki okupiłem trzema wywrotkami, urwanym klipsem od telefonu i zgubionymi okularami.
Widok z Antolki, po lewej Zamek w Bobolicach po prawej Zamek w Mirowie
Parę minut przed 19, w pięknym słońcu wyjechałem na szybką przejażdżkę. Postanowiłem porządzić w Irządzach, o których pierwsza wzmianka pochodzi z 977 roku, dla urozmaicenia pojechałem przez Browarek, fajny podjazd a potem zjazd kamienisto-polną drogą. W Wilkówie (od Wilków) bardzo dużo starych, zapuszczonych sadów sprawiających nieco przygnębiające wrażenie. W Irządzach dwa dworki z XVIII wieku, w jednym szkoła w drugim Urząd Gminy. Obok imponująca lipa drobnolistna o obwodzie 750 cm (nie mierzyłem, podaję za stroną Gminy Irządze), nieco dalej Kościół Św. Wacława. Dalej przez Woźniki do drogi 794 a potem już klasycznie przez Sokolniki i Dzbice do domu.
Julia zgodnie ze swoim zwyczajem około godziny 18.30 zażywa kąpieli, dziś żonka dała mi wolne więc popędziłem. Znajomi, którzy kładą Jasia znacznie później wybrali się autem do Morska, zatem cel mógł być tylko jeden... Do wjazdu na czerwony szlak rowerowy, po 6km miałem avg prawie 25km/h. Później zaczęła się piaskowa masakra. Ostro pod górę w głębokim piachu, droga urozmaicona korzeniami drzew. Mimo tego wjazd na najwyższy punkt w okolicach Góry Zborów zniosłem nawet nieźle, na zjeździe rozdziewiczyłem mój dzwoneczek. Do Hotelu Ostaniec wracała duża grupa wspinaczy, a że zjazd stromy i kamienisto-piaszczysty, to uciekali jak króliki :). Po drugiej stronie drogi wyminąłem w niezłym tempie grupkę kilku rowerzystów i ciągle czerwonym rowerowym pojechałem do Morska. Podjazd jest niezły, ale i kondycja jak na mnie również, bo pchałem tylko kilkanaście metrów i to nie z powodu podjazdu a wielgachnej łachy głębokiego piachu. W Morsku spotkałem znajomych, mały Jaś ucieszył się na widok wuja, ale nie było czasu na zwiedzanie, popędziłem dalej. Wybrałem powrót przez Włodowice, po drodze wyprzedziłem kolejnego rowerzystę, we Włodowicach fotka pod ruinami pałacu i dalej w drogę. Zaczęło się ściemniać więc skróciłem nieco wycieczkę, wróciłem przez Rzędkowice, gdzie jazdę umilał mi widok białych skałek, później przez Podlesice i ze stałą prędkością ponad 30km/h do domu.
Wjazd na czerwony szlak rowerowy, oraz kilka innych
Rano trochę zamarudziłem, bo w ostatniej chwili postanowiłem zmienić ubiór, zrezygnowałem z windstoppera co okazało się sprytne, temperatura szybko przekroczyła 18 stopni. Początkowo planowałem Pilicę i powrót przez Giebło i Siamoszyce, jednak tak dobrze mi się jechało, że dodałem jeszcze jeden przystanek, trochę nie po drodze - Ogrodzieniec. Przez Pilicę jechaliśmy samochodem parę dni temu, w pamięć zapadł stromy zjazd do miasta i sporo podjazdów, których się nieco obawiałem. Na szczęście poszło nieźle, dłuższy podjazd w Dzwonowicach pokonałem spokojnie chodnikiem. Zjazd do Pilicy czaderski, za plecami ostro piszczał oponami jakiś hołek, jak się później okazało był to Polonez. W Pilicy rundka po mieście, na rynku parę fotek, analiza mapy i czasu i decyzja - jadę do Ogrodzieńca. Wybrałem trasę przez Kocikową, po drodze fotka Kościóła św. Jerzego oraz chwila postoju przed czymś w rodzaju pałacu na przeciwko zalewu. Z Kocikowej do Koloni Giebło przebiłem drogą polną, która w pewnym momencie stała się polem :) ale byłem dostatecznie zdeterminowany. Na zamek w Ogrodzieńcu główną drogą, liczyłem na jakąś kawkę niestety wszystko o 8 rano pozamykane. Pamiątkowa fotka i powrót tą samą drogą aż do Koloni Giebło. Po drodze minąłem parę dużych grup pielgrzymkowych, imponuje mi organizacja tego typu przedsięwzięć. Dzień wcześniej w okolicach Giebła wpakowaliśmy się autem w kilkanaście grup, niektóre zagraniczne, tysiące ludzi, następnego dnia wszędzie czysto i spokojnie. W Gieble fotka romańskiego Kościoła św. Jakuba Apostoła i pędem do Siamoszyc, na zjeździe nowy max - 65,61 bez pedałowania. W domu czekała na mnie jajecznica :) Podsumowując, w zeszłym roku wycieczka do Ogrodzieńca zmordowała mnie bardzo, mimo krótszej trasy, dziś udało mi się zwiedzić spory kawałek Jury przed śniadaniem. Jak zwykle fotki na Picasie, wybrane poniżej:
Zjazd do Pilicy
Pilicki Rynek, w tle Kościół św. Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty
Dziś planowałem Pilicę, ale rano leń mnie ogarnął i zwlekłem się z wyra dopiero o 5:30, guzdrałem się ze śniadaniem więc wyjeżdżałem o 6:05, więc już w trakcie wycieczki postanowiłem skrócić trasę. Ostatecznie zrobiłem pętelkę dookoła Kroczyc, i o dziwo z nawet niezłym avg, bo jechało mi się jakoś strasznie słabo. Wracając odebrałem pieczywo i przed 7.30 zameldowałem się w domu.
Po odstawieniu dziewczyn urwałem się jeszcze na rowerową godzinkę. Postanowiłem zdobyć Dzibice od gorszej strony. Kondycja niezła, bo bez większych problemów wjechałem. Potem zjazd do Sokolników, tam o dziwo tłumy, jak się okazało przyciągnął ich Turniej Piłki Nożnej o Puchar Wójta Gminy Niegowa kończący się koncertem zespołu Sextreme (w remizie OSP). Dalej podjazd do Bliżyc, tam spotkałem kilka kundli na wolności, jeden zapamięta mnie na dłużej... Zjazd z Bliżyc do Zdowa super, bez pedałowania 64 km/h. Wedle gps'a 235 metrów podjazdów i nawet jakoś to zniosłem....