Rowerowa Msza z powodu pogody nie doszła do skutku, po południu się przejaśniło więc w składzie córka żonka i ja wyruszyliśmy na wycieczkę. Trasa podobna jak w zeszłym roku z Jarkiem, wzdłuż CMK do Pradły, potem przez Bugaj do Siemierzyc. Po drodze masę atrakcji, w kolejności - zdjęcia na moście nad CMK, indyki, perliczki, wielki kogut, pole słoneczników, banan, siku, wielka górka, deszczyk, znowu górka, fajny zjazd, słoneczko, domek. Żonka dzielnie dawała radę, podjazd na górce koło słoneczników to wegle gps'a około 50 metrów podjazdu na długości 600 metrów. Julka parę razy była bliska przyśnięcia, ale udało się :)
Jako że piątek postanowiliśmy obiad zjeść w Złotym Potoku, gdzie można dostać pyszne pstrągi z grilla. Rzut oka na mapę i decyzja - moje dziewczyny jadą razem z przyjaciółmi, ja natomiast... Do Zdowa standardowo, dosyć szybko jak na mnie, avg powyżej 26. Między Zdowem a Bobolicami jest leśny mocno piaszczysty odcinek długości około 1km, postanowiłem znaleźć skrót. No i znalazłem, zero piachu, zresztą i tak nie miałoby to większego znaczenia, bo mojego rumaka niosłem na plecach. Leśna droga, którą chciałem się przebić, po chwili się skończyła, a ja na twardziela na przełaj. Po wyjściu z lasu avg 17km/h, takie życie. Dalej już po asfalcie, najpierw przez Ogorzelnik do Niegowej, potem Postaszowice. Chwila przerwy na fotki i dalej w trasę. Zjazd do Gorzkowa Nowego to mój nowy max - 64,67 w terenie zabudowanym, bez pedałowania :). Wjeżdżając do Złotego Potoku parę foteczek ślicznego "rynku" z zadaszoną studnią w roli głównej, i nad wodę spotkać się z ekipą. Tam plażowanie, taplanie i na końcu obiadek. Niestety z każdym kęsem mój nastrój robił się mroczniejszy, tak samo jak niebo. Ze Złotego wyjeżdżałem w pośpiechu, mając za plecami ciemny granat okraszany błyskami. Pierwsze krople deszczu dodały mi skrzydeł bo pędziłem pod zadaszoną studnię. Tam spotkałem dwóch przemiłych kolarzy, ojca z synem, którzy jechali z Częstochowy do Mirowa. Wspólnie przeczekaliśmy burzę, zaczęło się uspokajać. Towarzysze niedoli zostali pod dachem, mnie gonił czas więc wyjechałem w lekkim deszczu, znacznie gorsze były strugi wody na drodze (oczywiście nie mam błotników). Po chwili zaczęło się robić jaśniej i jaśniej, przestało padać. Na podjeździe w Gorzkowie, gdzie chwilę wcześniej zdobywałem max, wyszło słońce. W Brzezinach, wobec poprawy pogody postanowiłem nieco urozmaicić wycieczkę. Pojechałem do Moczydła czerwonym rowerowym, do Niegowy wjechałem od innej strony, i dalej czerwonym popędziłem do Mirowa. Po drodze parę fotek, nędznych bo komórką, ale i tak wyszły nieźle. Powrót standardowo przez Zdów, gdzie skusiłem się na loda o smaku zielonej cytryny w polewie o smaku zielonej cytryny. Pyszności. Podsumowując, obiad pycha, zabawy w wodzie z córą super, do tego kawał fajnego wyjazdu, i co mnie baaardzo cieszy - udało mi się wrócić w suchych butach. A skoro buty suche, to może jutro gdzieś na rowerek się wybiorę??
Pełny album z urlopu w Browarku dostępny na Picasie, najciekawsze fotki poniżej.
Pobudka o 5:30, o 6:00 wyjeżdżałem. Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się co ubrać, bo za oknem mglisto ale słonecznie, temperatura na liczniku około 14 stopni. Wybrałem windstoppera, który był super, ale po 8 rano zrobiło się ciepło, a że nie mam go gdzie schować to się grzałem. Najpierw długi odcinek wzdłuż CMK, temperatura 12.8, później już asfalt aż do Nakła. Tam parę fotek i dalej zgodnie z wcześniej przygotowanym gpx'em, na mapie Compassu nie udało mi się trafić w "skrót" do Witowa, musiałem zawrócić posiłkując się mapkami do celu. Skrót fajny, jazda miedzą w porannym słoneczku to sama przyjemność, mimo że avg leci w dół. W Witowie średnio, bo nie zamyka się tam psów, więc nieco nerwowo przez wioseczkę, żeby czasem nie zdenerwować chmary psów. Dalej przez Wygiezłów i Turzyn do Lelowa, gdzie zrobiłem sobie przerwę na chałwę. Mogłem ją zrobić wcześniej, bo chwilę później miałem kryzys. Lelów urokliwy, maleńki ryneczek z maleńkimi kamieniczkami, wyłącznie przez przypadek udało mi się odnaleźć grób Cadyka Bidermana. Wyjeżdżając z Lelowa spotkałem rowerzystę który sobie robił przerwę, ale że czasu już miałem niewiele popędziłem dalej. W Dzibicach prędkość maksymalna ponad 58 km/h, postój w sklepie i z worem bułek wróciłem o godzinie 8:30, moje dziewczyny jeszcze sobie smacznie spały :)
Jak widać ciepło nie było
Pędziłem w stronę słońca
Skrót z Nakła do Witowa
Sielskie widoczki z Wygiezłowa
Dworek w Turzynie
Lelowskie kamieniczki
Jak wyżej
800 lat Lelowa
Lelowski Kościół
Grób Cadyka
Wypasiona chatka w Sokolnikach
Jazda pod górkę...
Widok z góry Dzibic, jadąc w dół osiągam ok. 58 km/h bez pedałowania...
Po powrocie z porannego wypadu rowerowego do Kroczyc szybko zjedliśmy z Jarkiem po talerzu zupy botwinkowej zagryzając chlebem z pasztetem i popędziliśmy do Mirowa i Bobolic. Jak dla mnie super, ewidentnie wyższa kondycja niż w zeszłym roku, podjazdy które pamiętam jako nielekkie tym razem biorę bez zwalniania :), avg też wyraźnie wyższe niż w zeszłym roku. Piach daje w kość, Jarek jedzie a ja uprawiam bikewalking, nadrabiam potem na asfalcie :)
Zgodnie z planem pobudka o 5.30, rozpuszczalna letnia kawa do nieortodoksyjnego śniadanka (pieczywo wyszło na grillu więc zjadłem parę ciasteczek i grześka) i trochę po 6 wyruszałem. Rano mgliście i chłodno, 18.4 stopnia. Na początku wystraszyły mnie sarny przebiegające przez żwirówkę, jedna z nich się pośliznęła tuż przede mną. Nad torami CMK fotka i do Pradły, stamtąd już asfaltem. W Siamoszycach zawód, myślałem że moją chałwę zjem na wodą, a tu zamknięte, kąpielisko płatne, ogrodzone i ogólnie kaszana. Na powrocie odebrałem pieczywko w Dzibicach i punkt 8 rano zakończyłem wycieczkę.
Jazda pod słońce nisko na horyzoncie w mglistej aurze - miodzio
Intercity do Warszawy
Pradła
Siamoszyce
Chałwę zjadłem może nie nad wodą, ale i tak miałem piękne widoczki
Godzinkę przed obiadem Jarek stwierdza, że chciałby się przejechać bez dzieci. Mnie dwa razy powtarzać nie trzeba. Czasu mało, wybieramy szybki leśny wypad do Kroczyc. Po drodze atrakcje - Jarek gubi telefon, wracamy go szukać, znajdujemy, jedziemy dalej. W Kroczycach chwila odpoczynku na świetnie przygotowanym kąpielisku, i do domciu. Moje oponki (Schwalbe Marathon) ewidentnie nie nadają się na piach. Radzą sobie jeszcze gorzej niż poprzednie, a tamte zbyt dobre nie były. Trudno, nadrabiam kondycją :)
Urlop w Browarku można uznać za rozpoczęty :) O 6.20 pobudka i powtórka zeszłorocznej jazdy godzinnej. W tym roku kondycja wyraźnie lepsza, podjazdy znacznie mniej dają w kość. Rano chłodno ale przyjemnie, mgliście więc świetnie słyszalne odgłosy przyrody. Chleb w Dzibicach zamówiony. Cudnie jest mieć wakacje:)
Dziwnie, po jednej stronie drogi jedna miejscowość, a pod drugiej - inna.
W oddali widać drogę którą przyjechałem - zjazd w Dzibicach jest dosyć stromy, a do tego jak to na wiejskiej drodze, można spotkać np. traktor z broną :)
Rano szybki wypad samotnie, a po 9 wspólny wypad z przyjaciółmi i dziećmi. W Kostkowicach kupiliśmy chleb, potem nieco terenowo nad wodę, i dookoła jeziora. Superancko, w zeszłym roku dzieciarnia się nudziła lub zasypiała, teraz im się podobało i chciały dalej, ale zrobiło się gorąco. Żonce mój Focusik odpowiada, jest nadzieja na wspólne wypady, myślę o Mirowie i Bobolicach, a może coś więcej...
Rano odwiedziłem z Julką Punkt Informacji Turystycznej, który w Złoczewie jest zarazem Miejską Biblioteką Publiczną. Zaskoczenia nie było - żadnej mapy Złoczewa nie ma, mają mapę turystyczną Sieradzkiego, ale do wglądu na miejscu, jest też przewodnik turystyczny Województwa Łódzkiego, też na miejscu. Chyba byłem pierwszą osobą, która pytała o trasy rowerowe i mapy :) Dzień pochmurny i leniwy, ale o 15.30 przestało kropić, więc się zdecydowałem na krótką przejażdżkę. Cel - dolna część S w Sieradzkiej eSce, ze Złoczewa do Klonowa. Fragmentami trasą tą jechałem już w zeszłym roku, co okazało się wielce przydatne. Np. w Robaszewie brak oznakowań, w zeszłym roku pojechałem prosto główną (żwirową oczywiście) drogą, ale szlaku nie znalazłem. Dziś przezornie objechałem wiochę, i zauważyłem "drugorzędną" drogę w lewo (piaszczystą), pojechałem, 100m dalej żółty rowerowy znak. Zdrowo pobłądziłem w Lesiakach. Najpierw na asfaltowej drodze ładny kierunkowskaz w prawo. Więc w prawo, ale 100m dalej problem. Droga jedzie prosto i w prawo, ale wg mapy ta w prawo dzieli się na dwie i obydwie odbijają w lewo. Czyli wszystkie biegną w mniej więcej dobrym kierunku. Brak drogowskazów - wybieram drogę na wprost. Niestety, bo spory kawał pcham rower w piachu, docieram do lasu, a tu brak znaków. Po chwili olewam piaszczystą tragedię i na przełaj do lasu, żeby dotrzeć do dwóch pozostałych dróg. No i w lesie superancko, troszeńkę pchania, ale ogólnie super. Wdrapałem się na parę górek, z paru rower spychałem, płoszyłem zwierzynę, dzicz zupełna. Po jakimś czasie dotarłem do "główniejszej" drogi poprzecznej, na której znalazłem znaki rowerowe. Tutaj uwaga - cieszy mnie szacunek i uznanie osób znakujących tę trasę. Są oni pewni naszego sprytu, spostrzegawczości w trudnym momentami terenie oraz ogólnej orientacji przestrzennej. Jako przykład - znak, biały prostokąt z czarnym rowerkiem, namalowany na biało-czarnej brzozie. No i jest co prawda do tego żółte oznaczenie, ale - oceńcie sami. Dalej już bezproblemowo do Klonowa, tam posiłek - Grzesiek Toffi XXL + chałwa mini. Chyba odkryłem powody moich powrotnych kryzysów. Dziś mimo wiatru, mimo deszczu jechało mi się superancko. Wróciłem znacznie mniej zmęczony niż wczoraj. Jednak Polak nażarty = Polak szczęśliwy :) Z Klonowa do Lututowa, tutaj parę rundek po rynku, ładnie mimo deszczu, sporo UE inwestycji. Ponieważ energii jeszcze sporo postanawiam dojechać do Woli Rudlickiej. No, energii może nawet zbyt sporo, bo tak pędziłem, że nie zauważyłem rozjadu na Wolę i popędziłem na Chojny. Wracać mi się nie chciało, wymyśliłem, że przebiję się przez miejscowość Maryńka. No i niestety, plan dobry, ale spalił na manewce. Z głównej asfaltowej drogi odbijała piaszczysta, a na niej dwa psy. Jeden mały gnojek, co chciał mnie gryźć, ale spryciarz, bo z towarzyszem, jakby bernardynem wielkości małej krowy. No i jak tu kopnąć kundla? Uciekłem w popłochu przed kurduplem asfaltem, a potem musiałem kawałek zasuwać Wieluńską 45. Żadna przyjemność, mimo znikomego o tej porze ruchu. Potem w prawo do Dąbrowy, u Dziadków ciemno więc nie straszyłem, popędziłem na Stolec a potem w lewo przez Koźliny. Tutaj szok - około 19, mżawka, wieje, wiocha zabita dechami, jadę powoli po piachu - a tu z naprzeciwka dziewoja jogging uprawia. Ciekawe kto był bardziej zdziwiony - ona, spotykająca cudaka w kacholu i oczojebnej kurtce, czy ja :) Podsumowując - superancko, cały dzień jakiś marazm, a tu trochę ruchu i człowiek czuje się jak nowo narodzony. Deszcz i wiatr - co mi tam, jak pisałem - grad większy od kaczych jajek mnie powstrzyma. No i kolano - wczoraj po południu kupiłem sobie Naproxen, który już kiedyś mnie ratował i cud, rano ani śladu po bólu, w trakcie jazdy oszczędzałem się - ale nic mi nie jest. Świetnie, zwłaszcza że na jutro planuję Sieradz.
Leśne rozdroża - którędy?
Są i podjazdy
Jak również zjazdy, szkoda że w tym piachu trzeba rower spychać
Rano (około 10.30) zawiozłem dziewczyny do Dziadków do Dąbrowy Miętkiej. Do auta zmieścił się również rower :) Od zeszłego roku chodziło mi po głowie, żeby zwiedzić Wieluń. Zdopingowany wczorajszymi komentarzami djk71 postanowiłem pójść w jego ślady. Popytałem Rodzinkę, jaka najlepsza nieruchliwa droga z Dąbrowy w stronę Wielunia. Wytłumaczono mi dokładnie, że najlepiej to się idzie w stronę Stolca, potem przez drewniany most i do Jackowskiego. To, czego nie zrozumiałem należycie, to nacisk na "idzie się". Jest to prawda, bo w tym piachu to jechać się nie da :) Po wyjściu z lasu dotarłem do żwirówki oznakowanej zielonym szlakiem rowerowym EWI 11. Chciałem tak jak Darek, więc zamiast tak jak szlak do Ostrówka popędziłem do Skrzynna, potem przez Niemierzyn i Działy do Emanueliny. Jazda bocznymi asfaltówkami bardzo przyjemna, w tych wioseczkach czas płynie wolniej. W okolicach Łagiewnik i Raczyna nieco zwątpiłem gdzie jechać, ostatecznie do Wielunia wjechałem główną drogą nr 45 (żadna atrakcja). Wieluń ładny, sporo starej zabudowy, czysto i schludnie, widać owocne starania władz miasta. Fotek tylko trochę, bo pochmurno i nic ciekawego mi nie wychodziło. Zjadłwszy loda i banana pojechałem do Dąbrowy, tym razem przez Masłowice i Wielgie do Stolca. Między Małyszynem a Masłowicami rzuciły mi się w oczy dziwaczne drzewa, na tyle, że podjechałem zobaczyć co to, jak się okazało okalają one cmentarz. Ciekawy pomysł :) Cały ten odcinek to walka z wiatrem, do tego nieco nudno, bo droga prosta, głównie przez lasy i pola. Od czasu do czasu, na szczęście tylko kilka razy, podróż urozmaicali mi ułańscy kierowcy tirów. Podsumowując, wycieczka bardzo udana, brakowało trochę lepszej pogody, cały czas silny wiatr, na powrocie lekki deszczyk, pochmurno. No i niestety, nie wiem czy to jakieś fatum tych okolic, podobnie jak u djk71, doskwierało mi kolano. Mam nadzieję, że to nic poważnego, bo cały urlop przed mną.